Czytelnia Karmel wróć

Wspólnota – miejsce, gdzie moc objawia się w słabości


20 marca, 2017

Człowiek, stworzony na obraz wspólnoty osób, tylko we wspólnocie osób odnajduje swoją doskonałość, tylko we wspólnocie osób idzie w kierunku pełni.

Chyba inaczej powinniśmy zatytułować poniższą refleksję: wspólnota jako miejsce, w którym – wbrew powszechnej ludowej mądrości – słabość ma prawo istnienia, rozwijania się i przemiany, w którym człowiekowi – wbrew politycznej poprawności – wolno pozostać człowiekiem, w którym nie wymaga się od niego postawy nieomylnego cyborga, niezniszczalnej istoty wyprutej z cielesnej słabości i miernoty. Mówiąc „wspólnota”, mamy na myśli najpierw podstawową rzeczywistość dla każdego istnienia ludzkiego, czyli rodzinę (w tradycyjnym tego słowa znaczeniu!). To ona powinna stać się punktem odniesienia do rzeczywistości takich jak szkoła, uniwersytet, zakład pracy (w szerokim tego słowa znaczeniu – firmy, biura, fabryki).

Zacznijmy od koncepcji człowieka. Ponieważ nie pretendujemy do pisania naukowych dysertacji, pozwólmy sobie na sporo ułatwień i uproszczeń. Człowiek to nie maszyna, człowiek to nie użyteczny element społeczeństwa, człowiek to nie pionek na szachownicy ludzkich interesów i przebiegłości, człowiek to nie przedmiot do obróbki przez legislacyjną fantazję parlamentów. Człowiek to istnienie stworzone na obraz Boga w Trójcy Jedynego, to istnienie powołane do trwania przed Bożym Obliczem, to istnienie powołane do komunii z drugim istnieniem. I tu chyba odnajdujemy największy problem naszego czasu: nie wiemy, kim jest człowiek, nie wierzymy w jego wielkość, w jego nieskończone możliwości, nie techniczne, ale duchowe. Nie wierzymy, że człowiek wyszedł z łona Trójcy i tam musi powrócić, bo inaczej niespokojnym pozostanie jego serce. Tylko człowiek jest istnieniem zadanym samemu sobie, istnieniem w nieskończonej możności, a nie w dokonanym raz na zawsze akcie. I tylko w taki sposób patrząc na człowieka, pozwolimy mu na słabość, niemoc, upadek sił, miernotę. Pozwolimy mu na prawdę istnienia, a nie na fałsz bytowania, który pojawia się, gdy „na zewnątrz jest przy Mnie zanurzona w misie ręka mojego zdrajcy. Lecz w sercu przeciw mnie zawiera pakt z moim nieprzyjacielem. Na zewnątrz je ze Mną mój chleb, a w duszy przelicza swoje denary. Na zewnątrz daje pocałunek, w sercu zaś sączy truciznę” (Guigo II Kartuz, Medytacje kartuskie).

Człowiek, stworzony na obraz wspólnoty osób, tylko we wspólnocie osób odnajduje swoją doskonałość, tylko we wspólnocie osób idzie w kierunku pełni. Bóg, znając słabość, niemoc, a niejednokrotnie miernotę swojego dzieła, dał mu towarzysza, aby w relacji z nim dochodził do swojej od wieków zamyślonej pełni. Stąd rodzina jest tym pierwotnym miejscem, gdzie słabość dziecka i niemoc starca są u siebie w domu. Gdzie niedoskonałość mężczyzny i kruchość kobiety są na swoim miejscu. Gdzie łącząc dwa przeciwieństwa, otrzymujemy w efekcie największą potęgę zwaną miłością wzajemną. I nie chodzi tu bynajmniej o tolerowanie słabości, niemocy, miernoty. Bo nie do tego powołany jest człowiek. Chodzi o to, że w rodzinie, we wzajemnej relacji, również i ścieraniu się, każdy człowiek ukochany w swojej słabości może dążyć do pełni. W rodzinie nikt nie musi wykazywać się prawem do istnienia, w rodzinie po prostu jesteśmy. Nasza pełnia, nasza doskonałość podobna jest do zasianego ziarna; potrzebuje ono czasu, cierpliwości, aby z prawie nicości przejść do stanu radowania ludzkiego oka i serca. Jak w naturze ziarno potrzebuje dobrej gleby, słońca, wilgoci i zabezpieczenia przed złym, dziobiącym ptactwem, tak i w rodzinie-wspólnocie człowiek przypominający bezbronne ziarno ma prawo do odnalezienia nie tylko sprzyjającego gruntu do rozwoju, ale także bezpieczeństwa. To w tym miejscu człowiek ma prawo do popełniania błędów, a także do cierpliwego otrzymywania wskazówek, którędy kroczyć jutro, gdzie postawić bezpieczny krok, jak podnieść głowę, aby zobaczyć szersze perspektywy.

Fakt że świat stał się podobno globalną wioską nie oznacza skrócenia aż do nieistnienia dystansu pomiędzy rozumem a sercem, pragnieniem a realizacją, marzeniem a spełnieniem, miernotą a doskonałością. Człowiek globalnej wioski, tak samo jak człowiek „ciemnogrodu”, potrzebuje czasu dojrzewania, czasu na stawanie się człowiekiem. Niszcząc naturalne środowisko, jakim jest rodzina-wspólnota, skazujemy go na wieczne wygnanie w krainie niespełnienia, zakazujemy odkrycia rozległego horyzontu swoich uzdolnień, możliwych do odkrycia tylko w kreatywnej relacji z drugim człowiekiem jemu podobnym. Człowiek naszego wieku, wzorem pierwszego Adama, powołany jest do pełni, do doskonałości, do świętości, bo jego Ojciec jest święty. Adam wchodzi na przegraną drogę, kiedy chowa się w rajskich krzakach, jego nieodkupione pojęcie doskonałości każe mu ukrywać za figowym listkiem swoją tragedię, niemoc, porażkę. Nie jest jeszcze zdolny do przyjęcia swojej małości. Jego wysiłki sprzeciwiają się wymowie znanej przypowieści, w której Jezus personifikuje wyraźnie te dwa przeciwstawne kierunki słabości i doskonałości w osobach faryzeusza i celnika. Faryzeusz reprezentuje pełne dobrej woli, ale czysto ludzkie dążenie do doskonałości, które Jezus odrzuca. Pozuje swymi własnymi czynami, własnym wytężeniem sił. Jest wszystkim innym, ale nie człowiekiem skromnym i dziękuje Bogu, że sam jest tak dobry. Celnik zaś staje na ostatnim miejscu, miejscu swojej słabości. Zna tę słabość, przyjmuje ją, uznaje ją – dla faryzeusza jest to niemożliwe. Uznaje ją, ale z głębi tej słabości woła do Boga. Postawił siebie na miejscu przeciwnym doskonałości. A przecież to przeciwieństwo względem doskonałości znajduje łaskę w oczach Jezusa, który przyszedł nie do sprawiedliwych, ale do grzeszników i tych, którzy się źle mają.

Pokora i litościwa miłość, mówi On, są o wiele ważniejsze od wszelkich wspaniałomyślnych, bohaterskich, przez siebie zaplanowanych ofiar. Głosi nawet: „celnicy i nierządnice uprzedzą was w drodze do Królestwa Bożego”. Duchowe doświadczenie świętości i doskonałości bywa niekiedy opisywane słownictwem niechrześcijańskich modeli doskonałości: „wspinamy się w górę”, „dążymy do szczytu”; mowa jest o drabinach ze szczeblami, o stopniach, mieszkaniach. Ale chrześcijańska tradycja przypomina, że na tej drabinie doskonałości wstępuje się w górę przez zstępowanie w dół, zaś przez wspinanie się w górę schodzi się w dół (André Louf). I co więcej, tylko wezwanie Boga, który woła do człowieka i daje mu łaskę, umożliwia zbliżanie się do Niego. Kiedy człowiek chce czynić to własnymi siłami – nic z tego nie wychodzi. Na dodatek traci przy tym okropnie dużo energii, jest wtedy zwykle stale zmęczony, w stanie chronicznej depresji, cierpi na bóle głowy, źle sypia i walczy z żołądkiem i grzbietem. Nieustannie zdenerwowany i znerwicowany, cierpi w sposób niewyobrażalny, bo ciało musi przerabiać tę całą, nieświadomie trwonioną energię. Ale przede wszystkim, nawet gdy człowiek ten jest najbardziej dzielny i szlachetny – nic w nim nie rozkwita. Nie może dalej pośredniczyć w żadnym życiu. Żyje jedynie z przekonań, z taniego entuzjazmu, ze strachu, z obciążonych lękiem wzorów zachowania się i zobowiązań. Osiąga w najlepszym wypadku lepsze lub gorsze przystosowanie, ale to w żaden sposób nie wystarcza.

Gdzieś musi nastąpić przełom ku jego najgłębszej słabości. Dopiero wtedy można zaczynać autentyczną pracę nad sobą, bez niepotrzebnego strachu i udawania przed sobą i światem (A. Louf). Słabość i pokora; pokora i poznanie siebie; uznanie grzechu i możliwości grzeszenia. Najlepiej chyba prawo do słabości wyraził Izaak z Niniwy: „Kto zna swoje grzechy, jest o wiele większy niż ów, który wskrzesza umarłego. Kto przez godzinę potrafi naprawdę płakać nad samym sobą, jest większy od tego, który naucza cały świat; kto zna własną słabość, jest większy niż ten, kto ogląda Anioły”.

Ernest Zielonka OCD

Karmelita Bosy, spowiednik, formator, obecnie proboszcz Bazyliki Św. Pankracego w Rzymie