Nie chcę mieć bogów cudzych przed Tobą
20 stycznia, 2020 WandaOd zawsze szukałam Twego Śladu
Choć mgły były zbyt gęste
A kochające oczy (tak bardzo) ukryte w otchłani czasu
Skąd miałam wiedzieć, że Byłeś tak blisko
Czekałeś…
Trudno powiedzieć, na ile zdały się te moje wysiłki poszukiwawcze, bo to On znalazł mnie tak naprawdę. Może z naszej strony wystarczy tylko tyle (albo aż), żeby iść, nie opaść z sił, nie przestać szukać, wierzyć? Znalazł mnie w mało chlubnym momencie mojego życia. Jaki bóg zechciałby do takiej właśnie małości i nędzy zwrócić swój wzrok? On. I nie zapytał o nic. I wyrwało mi się, jak Tomaszowi: „Pan mój i Bóg mój”, choć ja, wydawało się, włożyłam rękę w inną ranę (a ona przecież ciągle ta sama). Więc Jesteś! Jak lekko, jak dobrze. Niech tak już będzie na zawsze! Wreszcie wiedziałam na pewno, Skąd jestem, Czyja jestem i gdzie mój Dom.
A potem ten cud niepamięci. „Niech się święci”, jasne! Jak dobrze czasem nie pamiętać o tym, co było niefajne w życiu, jakich dokonywało się wyborów, zanim dotknęło Jego spojrzenie. Chciałoby się, żeby ta amnezja działała wybiórczo, obejmując jedynie określone rejony pamięci. Nie wierzyłam, nie przyszło mi do głowy, że zapominanie może dotyczyć również tych momentów, spotkań, odkryć, które, jak czujemy, zmieniają coś na zawsze, odmieniają nasze życie, nas, które są tak ważne, że chcielibyśmy pamiętać wiecznie… Czy można zapomnieć tamto spojrzenie, Jego spojrzenie? Czy ja mogłam zapomnieć? A jednak mgły niepamięci, czasu, codzienności nadciągały. I jak to mgły, zaczęły ograniczać perspektywę, zawężając bezlitośnie pole widzenia, wyostrzając percepcję czubka własnego nosa, koncentrując uwagę na tej drodze, która znowu taka niełatwa, taka za trudna! Życie znów zaczęło boleć zbyt mocno. Tamto spojrzenie, pamiętane jak przez mgłę, już nie wystarczało. Jak trudno pogodzić się czasem ze swoją bezsilnością, brakiem kontroli nad tym, co się wydarza, co niweczy nasze koncepcje rzeczywistości, najczęściej tworzone w konwencji Disneylandu, co kruszy nasze złudzenia, przygniatając ciężarem o wiele większym niż ten, który – wydaje się – możemy unieść. I jak łatwo zapomnieć, że nie jesteśmy z tym sami, że jest jeszcze On, nasz Bóg, mój Bóg!
Dziś wiem, że mgłę trzeba przetrzymać, znieść jak gorączkę, że za nią zawsze czeka na mnie przejrzysta przestrzeń, ku której idę, że Jego spojrzenie cały czas jest, choć Go nie widzę, że na powrót może się stać wyraźne i żywe, że upływ czasu nie musi zagrażać, że pomimo wszystko mogę pamiętać, że powinnam pamiętać, że chcę pamiętać. I mam na to wpływ, mam taką zdolność. Odkryli ją już dawno filozofowie – ten dar przekraczania granic tego, co teraz, co mnie dogania, wobec czego zostałam postawiona; dar nieustającej praktycznie możliwości wędrowania po rzeczywistości rozleglejszej niż ta aktualna, w której uczestniczę, poczynając od tego, co dokonało się już w odległej nawet przeszłości i zostawiło swój niezatarty ślad, a kończąc na docieraniu do tego, co przeczuwam jedynie, że może być moim udziałem, co może się zdarzyć w przyszłości. Dar docierania do tego, co głębiej ukryte w moim istnieniu, nieczytelne dla zmysłów, niezrozumiałe dla umysłu. Byle pamiętać o tym!
Jednak wówczas o tym nie pamiętałam, może nawet jeszcze nie wiedziałam. A przestraszone serce gorączkowo szukało spokoju, wytchnienia. Właśnie wtedy inni bogowie, sprzedawcy łatwego szczęścia, gotowi od ręki zaproponować rozwiązanie, przyjemne, szybkie, gwarantowane, mogli liczyć na żniwo! Dlaczego by o tym nie porozmawiać, nie przyjrzeć się propozycji, zwłaszcza że język taki przemawiający, czytelny, jak ubranie szyte na miarę…
Piękno
To Bóg stworzył świat takim pięknym, dla nas, ludzi, dla mnie, cóż mogłoby być złego w tym, cóż miałoby stanąć na przeszkodzie, żeby nie karmić się tym, nie cieszyć, nie sycić? Sam jest Pięknem – jak nieogarnionym, ci tylko wiedzą, którym choć raz udało się uśpić zmysły i oddychać Nim tylko, Jego Obecnością…
Właśnie. Zmysły. Doskonałe/niedoskonałe narzędzia poznania. One pierwsze uczą nas świata, na którym się zjawiamy, ale mają to do siebie, że wkrótce przestają wystarczać, a i zniekształcić potrafią poznanie, przekłamać, przerysować, przesłonić prawdziwe Piękno. A my, jakże często spragnieni, rozdygotani, zmęczeni, tak chętnie pozwalamy się im uwieść, okłamać, ślizgamy się po tych namiastkach, podsuwanych przez nie tak konkretnie, obrazowo, na wyciągnięcie ręki. Ech, to dobrze znane poczucie harmonii, ładu, ten urok proporcji, idealnie dobranych faktur, dźwięków, kolorów, świateł. Piękne wnętrze, piękna rzeźba, architektura piękna i cały ten klimat piękny. Piękna restauracja, piękna zastawa i oprawa, i kelner taki piękny, i jeszcze suknia i muzyka piękne. A i wykład czasem taki piękny, taki gładki, taki akurat. Wszystko takie piękne! I ja sama w tym jakby piękniejsza… I tylko nagle tak pusto jakoś. Mój Bóg nie odwiedza takich miejsc? Chłodne, puste, idealne piękno! Nie To, którego szukałam, które potrafi zmieścić w sobie bezmiar brzydoty, niedoskonałości, braku proporcji i nadal pozostać przejrzyste, czyste, przed którym kiedy się stanie, można tylko zamilknąć, nic więcej… Zmysły? Handlarze zakłamanego piękna, zaklinacze złudzeń, wypełniacze pustki!
Z pięknem i tak bywa, że staje się doskonałym „lekiem na całe zło”, zmyślną ucieczką od twardego tu i teraz, od prozy dnia, bólu istnienia. Jak tu nie oddać się czasem na przykład muzyce, która koi jak balsam nadwrażliwą duszę, przez którą prześwituje niewyrażalne, nieskończone, nie wtopić w tę tajemnicę, wydobytą z chaosu dźwięków dłonią muzyka, noszącą znamię także mojego przeżycia, mojej tęsknoty?! Jak nie popłynąć, nie zapomnieć się, nie poszukać kolejnej fali, która poniesie, uniesie… Tyle że nie sposób oszukać siebie i swego osamotnienia, kiedy muzyka ucichnie, kiedy znieczulenie przestanie działać. I nieistotne, że to takie piękne znieczulenie (w końcu bywają gorsze). Nieistotne, że brakuje wiary i odwagi, by szeroko otworzyć oczy i patrzeć. Nieistotne, że brakuje otwartości na to, co jest, na Jego wolę. Tak czy inaczej odsłania się naga prawda o tym, kto jest moim bogiem. I to na pewno nie jest On… Taki żal do siebie, taki wstyd.
Bywa i tak, że odwracam wzrok od mojego Boga, bo powoduje mną zachłanność piękna. Wejść na kolejny szczyt i jeszcze jeden, bo jak nie wspinać się dalej, skoro już stąd widok zniewala, jak nie zobaczyć więcej, pozbawić się tych pięknych przeżyć, przegapić? Jak nie odkryć kolejnych pięknych miejsc, nie pojechać dalej, nie zbierać więcej i więcej tych brylantów wspomnień, nieważne, że niebezpiecznie, nieważne koszty wyprawy – ważne, by chłonąć więcej i więcej! Może „na później”, żeby starczyło na dłużej… Żeby zdążyć zobaczyć całą tę niezliczoną różnorodność ziemskiego uroku podczas podróży, jaką jest życie. Męczące nienasycenie! Zgubiony spokój! Ktoś jeszcze zgubiony… Ktoś najważniejszy na tej wyprawie. To tak, jakby wyruszyć na spotkanie kogoś, kogo bardzo chcemy zobaczyć, i minąć się z nim. Jakby zapatrzeć się na odbicie ukochanej twarzy w lustrze, a nie widzieć tej prawdziwej, żywej obok siebie. Jakby nie można było odwrócić ku niej wzroku, jakby mięśnie odmówiły posłuszeństwa.
I tak oto czasem daję się zaprosić na ucztę w sali krzywych zwierciadeł, w której mnóstwo pięknych zapachów, dźwięków, obrazów, które okazują się jedynie imitacją, złudzeniem, zniekształconym odbiciem prawdziwego Piękna, prawdziwego Pokarmu. Odwrócony wzrok od Jego Twarzy, zapomniane Spojrzenie, zapomniany Dom, uwiedzenie, sieroctwo!
Ja
Stworzona na Jego obraz i podobieństwo. Wybrana przez Niego przed wiekami. Ukochana tak bardzo, że prócz serca, umysłu i ciała obdarowana jeszcze wolną wolą, zarodkiem wolności. I tą zagadkową blizną: jesteś Moja! Posłana na wyprawę tyleż piękną, co okrutną. Bez mapy i drogowskazów. Tylko z tym pulsującym miejscem, którego lokalizację trudno nawet ustalić w swoim bycie – niektórzy mówią, że to w sercu, że na imię ma Dusza. Z tym znajomym skądś, nienarzucającym się Głosem, przynoszonym jakimś echem, z daleka.
Ja – złożona i skomplikowana, ciągle niepoznana do końca i trudna do „ogarnięcia” przez samą siebie. Opisana przez psychologię na różne sposoby, ujęta w jakieś konstrukty, które w ogóle pewnie nie istnieją, stanowią jedynie sposób interpretacji rzeczywistości, i nie mają znaczenia tak naprawdę, a którymi „powinnam” się zajmować/którymi czasem chętnie się zajmuję – uświadamiać, rozwijać, kontrolować, żeby ego za mocno się nie rozdęło albo id nie zalało może. Albo żeby przypadkiem moje „wewnętrzne dziecko” nie naciskało za bardzo na „wewnętrznego dorosłego”, bo dopiero dojdzie do konfliktu, a co wtedy z moją jaźnią, itp., itd. Wymyślone, wytarte, niespójne półśrodki, zapraszające do czynienia z siebie samego centrum uwagi, doskonałego centrum dowodzenia o systematycznie wzrastającej skuteczności osiągania celów, uzurpującego sobie prawo do wydawania niepodważalnych wyroków, tworzenia prawd absolutnych, osądzania, tworzenia granic między normą a patologią, wierzącego ponad miarę w swoją sprawczość, nieomylność i moc. I tak oto czasem, skuszona niewątpliwą w końcu wartością poznawania siebie, uświadamiania sobie tej całej złożoności świata i ludzi, zaczynam odlewać mojego złotego cielca ja, który staje się niepostrzeżenie moim osobistym bogiem i obiecać może całkiem sporo: osobowość idealnie wyreżyserowaną, „wiarygodną”, skuteczną w osiąganiu celów, żeby w tym świecie, w którym przyszło mi żyć, żyło się łatwiej, bardziej komfortowo, bez zadrapań – taką kartę VIP-a!
Ja – czująca czasami za mocno i przejmująca się tym nadmiernie, zapominająca, że mój Bóg nie jest czuciem jedynie (jest o wiele większy niż moje czucie!), że czasem dobrze jest czuć mniej, że czasem można nie czuć nic, że czasem trzeba nie czuć właśnie i tylko Być.
Ja – pragnąca za wiele, błąkająca się niekiedy po krainie marzeń, tęsknot i snów, zapominająca, że im mniej, tym więcej, że w Kraju, z którego pochodzę, nie trzeba zachowywać niczego na dłużej, że strata może być darem, a śmierć Nowym Życiem, że czasem serce pęka i można żyć dalej, a serce mojego Boga jest o wiele większe niż moje, małe.
Ja – zadufana często w swej nieomylności, wiedząca najlepiej, oceniająca, segregująca, ufająca swojemu rozumowi za mocno, jakby był jedynym i niepodważalnym kryterium oceny rzeczywistości, zapominająca, że mój Bóg, o wiele większy niż mój rozum, jest nie do zrozumienia.
Tymczasem w środku coś umiera, to ja najgłębsze, najprawdziwsze, ten ślad Jego spojrzenia sprzed wieków na mnie, ta blizna domagająca się życia, choć ukryta. Niepowtarzalne, nie do opisania i sklasyfikowania, poszukiwane od wieków przez filozofów, mistyków i wszystkich tych, którzy nie boją się pytań, nierozumienia, braku oczywistości, szukania latarni we mgle, przedzierania się przez ciemność, ja, które jest pamięcią o Nim, o Domu.
Tak to jakoś jest, że tu, na ziemi, wszystko się miesza, przeplata i ciągle chce mieć dwie strony, że odbicia i fatamorgany stają się bardziej przekonywujące niż samo Źródło Światła, że wdajemy się w pogawędki z imitacjami naszego Boga o milionach twarzy – zawsze tak dobrze zestrojonych z naszymi filtrami postrzegania świata, że tracimy instynkt i nie przerywamy odpowiednio szybko tego kuszenia, tracimy pamięć, Skąd jesteśmy i Kim jesteśmy, że zatracamy swoją Prawdziwą Tożsamość.
Ale to pulsujące od wieków tym samym rytmem miejsce w nas, ludziach, czy chcemy, czy nie chcemy, czy wierzymy, czy nie, czy dostrzegamy, czy też nie, po prostu jest. Nie kusi, nie uwodzi, nie ponagla – jest. Pozwala nam sprawdzić, odwrócić wzrok, puścić się w pogoń za wyobrażeniem, dotknąć ognia, odmrozić stopy, poobijać się, żebyśmy mogli wreszcie zedrzeć kolejną maskę, która wydawała się autentyczna, kolejne przebranie, żebyśmy przyznali się przed sobą do pomyłki, pogubienia, do zdrady i chcieli wybrać inaczej. Jak to dobrze, że mój Bóg nie odwraca ode mnie swojego Wzroku, że ciągle mogę zapatrzeć się na Niego, w Jego stronę i On nadal tam jest, i będzie… Wszystko zależy tylko od tego, co wybiorę, gdzie zwrócę swój wzrok – czy w Jego kierunku.
Poznałam ów cud i chwałę, że to ja, ja sama odwracam się od dobra oczekiwanego ku dobru otrzymanemu. I czynię to z głębi własnego serca. Sądziłam, że unosi mnie wola Tego, kogo kocham, lecz teraz już wiem, że to ja sama podążam za tą wolą. Sądziłam, że dobra, którymi On mnie obdarza, porywają mnie niby fale unoszące wyspy, lecz teraz wiem, że to ja sama rzucam się w nie, jakbym skakała do morza. C.S. Lewis, „Perelandra”