Rozumna wiara
8 czerwca, 2017
Ekumeniczny przyczynek do spotkania światła wiary ze światłem rozumu
Głównym niebezpieczeństwem, na które uwagę zwracali wielcy nauczyciele ubiegłych stuleci, było kierowanie się w ocenie pochodzenia zjawisk duchowych kryteriami czysto zewnętrznymi.
Znaki i cuda wczoraj i dziś
„Zamknąć oczy rozumu i rzucić się w przepaść wiary, w kipiące nurty ducha. Odciąć się od zimnego intelektu i poddać się gorącym promieniom religijnego uczucia. Zapomnieć o ograniczeniach logiki, a zamiast tego dać się porwać wewnętrznemu odczuciu i poszybować na skrzydłach nieograniczonej fantazji”.
Chociaż nauczanie pasterzy Kościoła wielokrotnie przeciwstawiało się takiemu wyobrażeniu o istocie głębokiej wiary, to jednak wciąż często pokutuje ono na obrzeżach chrześcijańskiej wspólnoty. Pomimo systematycznego przypominania o koniecznym mariażu wiary i rozumu − ostatnio w fundamentalnej encyklice Jana Pawła II Fides et ratio − spotykamy niekiedy ludzi sądzących, że im mocniej zamkną oczy rozsądku, tym szerzej otworzą się im światłe oczy wiary. Tak rozumieją oni głębię ducha człowieka, „który pada, a oczy mu się otwierają” (Lb 24,4). Postawy takie mogą się budzić w związku z objawieniami prywatnymi, zdarzają się wśród pielgrzymów ciągnących do słynnych sanktuariów, nie brak ich w grupach modlitewnych rozmaitych ruchów kościelnych. W niniejszym tekście chciałbym zaproponować krótkie spojrzenie na zdarzające się niekiedy w grupach Odnowy w Duchu Świętym pragnienie takiej wierności natchnieniom Bożym, która zderza się ze zdrowym rozsądkiem i chrześcijańską roztropnością. Zdarza się, że takie irracjonalne postawy są przyjmowane spontanicznie i bezrefleksyjnie. Kiedy indziej jednak bywają uzasadniane przykładami z historii. Powstały przed czterdziestu laty ruch Katolickiej Odnowy w Duchu Świętym od samego początku czerpał z doświadczeń braci chrześcijan innych wyznań i Kościołów. Ta ekumeniczna zasada wydała wiele znakomitych owoców, czasem jednak była też nadużywana dla promowania religijnych fantazji i fanatyzmu.
Dwudziestowieczni zwolennicy grup modlitwy charyzmatycznej często powołują się na niezwykłe fenomeny, które zdarzały się w historii protestanckiego ruchu przebudzeniowego. Za przykład weźmy jednego z głównych amerykańskich głosicieli charyzmatycznej duchowości ponadwyznaniowej z końca XX wieku, Johna Wimbera. Obecność Wimbera na charyzmatycznych kongresach w Warszawie oraz publikacja polskich przekładów dwóch jego książek (Ewangelizacja w mocy: Znaki i cuda dziś, oraz Uzdrawianie z mocą) spowodowały wielki wpływ myśli tego autora na kręgi Odnowy Charyzmatycznej.
John Wimber we wspomnianych książkach zaznacza, że był świadkiem modlitewnego spotkania, podczas którego ludzie przewracali się na podłogę, a mówca przechadzał się wśród tłumu, modląc się nad ludźmi, gdy ci „natychmiast padali pod działaniem Ducha Świętego”. Wimber odniósł te zjawiska do znanych mu z literatury osiemnastowiecznych doświadczeń charyzmatycznych metodystów angielskich i purytanów amerykańskich. Pisał: „Odkryłem, że nasze przeżycie nie było wyjątkowe; ludzie tacy jak John i Charles Wesleyowie, George Whitefield, Charles Finney czy Jonathan Edwards – wszyscy doświadczyli podobnych zjawisk w swojej służbie”. Początkowe wątpliwości Wimbera zostały rozproszone całkowicie, kiedy pewien jego przyjaciel, który był „godnym zaufania świadkiem”, ocenił, „że pochodziło to od Boga”. Odtąd Wimber podobne zachowania nazywał „zjawiskami nadprzyrodzonymi”, będąc pewnym, że pochodzą one od Ducha Świętego.
Taka postawa udzielała się stopniowo niektórym polskim kręgom grup charyzmatycznych. Spoczywanie na podłodze w czasie spotkania modlitewnego klasyfikowane bywało bez żadnych zastrzeżeń jako „spoczynek w Duchu Świętym”, często bez żadnej próby refleksji nad problemem stopnia udziału Ducha Świętego w takim stanie człowieka. Napomnieniom lub przepowiedniom wygłaszanym w czasie spotkań modlitewnych bywał przypisywany – na mocy oczywistości – status autentycznych proroctw, bez odniesienia do biblijnej nauki o istnieniu proroctw prawdziwych i – równolegle z nimi − proroctw fałszywych. Próby intelektualnej refleksji ograniczano niekiedy do powoływania się na historyczne precedensy – takiego jak w powyższym przykładzie: w dawnych czasach też tak bywało…
Uczyć się rzeczy trudnych od braci odłączonych
Osoby, które powołują się na wielowiekowe świadectwa o niezwykłych zachowaniach w czasie modlitwy lub podczas głoszenia emocjonalnych kazań wzywających do nawrócenia, często zakładają (choć z reguły bywa to założenie milczące), że promotorzy i teologowie osiemnastowiecznych przebudzeń widzieli w każdym takim niecodziennym zjawisku jednoznaczny dowód działania Bożego. Dlaczego tak się sądzi? Pewnie na zasadzie rozumowania: wiadomo, że w dawniejszych wiekach ludzie byli mało krytyczni i we wszystko łatwo wierzyli…
O ile jednak jest prawdą, że wielu wybitnych charyzmatycznych głosicieli z XVIII czy XIX wieku często obserwowało nadzwyczajne zewnętrzne zachowania i cielesne manifestacje, a nawet emocjonalne ekscesy związane z głoszeniem Ewangelii, to błędem jest sądzić, że traktowali je zawsze jako pożądane skutki głoszenia prawd chrześcijańskich albo że były one dla nich oczywistymi dowodami działania Bożego. Poważni pasterze ruchów przebudzeniowych ubiegłych wieków nie byli bynajmniej skłonni do równie szybkiego przesądzania, że fenomeny takie są wynikiem działania Ducha Świętego, jak czasem czynią to współcześni liderzy i animatorzy. Przykładem sprzed dwóch wieków – powszechnie uznanym za godny naśladowania i podziwu w charyzmatycznych wspólnotach zarówno protestanckich, jak i katolickich – niech będzie dla nas postać założyciela angielskiego metodyzmu i wielkiego autorytetu dla wszystkich następujących po nim ruchów przebudzeniowych, Johna Wesleya (1703-1791). Autor ten łączy w sobie kilka niezwykłych cech: po pierwsze, sam był żywym świadectwem osobistego, dramatycznego i radykalnego nawrócenia; po drugie, gorliwie pracował jako duszpasterz, przez całe życie starając się udostępnić innym swoje doświadczenie Bożej łaski; w końcu – był też obdarzony wybitnym talentem teologicznym.
Za pierwszy sygnał trzeźwej roztropności w podejściu do problemu niech posłuży nam krótki tekst Johna Wesleya. Pisząc o sukcesie głoszenia przebudzenia wiary, zauważył on:
W 1762 roku Boże dzieło wielce wzrosło w Londynie (…). Wielu znalazło zbawienie we Krwi Jezusa (…). Ponieważ łatwo było przewidzieć, że szatan będzie próbował zasiać kąkol między pszenicę, zadałem sobie wiele trudu, aby ostrzegać ich o niebezpieczeństwie – zwłaszcza pychy i «entuzjazmu» (…). Gdy tylko wyjechałem, wybuchł «entuzjazm»: dwóch czy trzech zaczęło przedstawiać swoje wyobrażenia jako wizje od Boga i utrzymywać, że nigdy nie umrą; wprowadzili wiele hałasu i zamieszania. Potem zaczęli głosić, że nie podlegają pokusom, że nie będą odczuwać bólu, że otrzymali dar proroctwa i rozeznawania duchów.
Ewangelizacji prowadzonej przez Johna Wesleya w Londynie rzeczywiście towarzyszyły niezwykłe fenomeny o zewnętrznych pozorach charyzmatycznych, ale akurat w tym konkretnym przypadku był on raczej skłonny przypisać je wpływom pokus szatańskich. W innych przypadkach usilnie przestrzegał przed możliwością pomylenia tego, co ludzkie, tego, co demoniczne i tego, co Boże, ponieważ – jak twierdził – zewnętrzne przejawy tych odmiennych oddziaływań mogą być łudząco podobne.
Nauki Johna Wesleya były bardzo potrzebne, gdyż przebudzenie początków XVIII wieku nie różniło się zanadto – w materii naiwności względem sposobów działania złego ducha – od przejaskrawień wielu wspólnot charyzmatycznych naszych czasów. Uważano pochopnie, że działalność szatana jest bardzo łatwa do rozpoznania, natomiast wszelkie przeżycia wewnętrzne związane z religijnością przypisywano z absolutną pewnością wpływom Ducha Świętego. Dlatego tak niezbędne były przestrogi przed „entuzjazmem”, który, mając wszelkie pozory zewnętrznej religijności, może skłaniać do ulegania pokusom naturalnej fantazji religijnej lub nawet zwiedzeniom szatańskim. W spisanych w 1765 roku uwagach o chrześcijańskiej doskonałości Wesley zestawił kilka rad w tej materii.
Nie przypisuj pospiesznie rzeczy Bogu. Nie zakładaj pospiesznie, że sny, głosy, wrażenia, wizje i objawienia są od Boga. Mogą pochodzić od Niego. Mogą pochodzić od natury. Mogą pochodzić od diabła. Dlatego nie dowierzajcie każdemu duchowi, ale badajcie duchy, czy są od Boga. Każdej godziny jesteście w niebezpieczeństwie entuzjazmu (…), jeśli gardzicie rozumem, wiedzą, ludzkim nauczaniem, z których każde jest wspaniałym darem Boga i może służyć najszlachetniejszym celom.
John Wesley nie opierał swojej zbawczej relacji z Bogiem jedynie na sile wewnętrznego przeżycia i dlatego dążył do obiektywizacji osobistego doświadczenia. Wyraźnie wskazywał na jego sakramentalne (chrzcielne), biblijne i liturgiczne fundamenty, podkreślając w ten sposób potrzebę zakotwiczenia wiary przede wszystkim w tym, co jest obiektywne. Po pierwsze więc, trzeba zauważyć, że trzydziestopięcioletni już wówczas anglikański pastor wspomniał sakramentalne, chrzcielne źródło swojego przymierza z Bogiem przy użyciu wyraźnie biblijnej terminologii: „Aż do czasu, gdy miałem dziesięć lat, nie pozbawiłem się przez grzech tego «obmycia w Duchu Świętym», które zostało mi dane w chrzcie” (por. Tt 3,5).
W swoim Dzienniku Wesley kładzie wyraźny nacisk na rolę, jaką w tym, co od jego czasów zwykło się nazywać „niezwykłym rozgrzaniem serca”, pełni lektura Pisma Świętego jako słowa Bożego. Już po swoim nawróceniu, a więc po uzyskaniu daru wiary polegającej na pewności przebaczenia grzechów, wspomina: „prawie nie pamiętam, abym przez wszystkie te dni otworzył Pismo na czymś innym, jak tylko na wielkich i cennych obietnicach”. Nie porzucił też w dniach następnych swojego sakramentalnego rozumienia więzi z Bogiem. W czasie rozpoczętej w 1738 roku, jak to nazwał, „pielgrzymki” do ośrodków niemieckiego pietyzmu, jako fakt oczywisty odnotował: „Sprawowałem Wieczerzę Pańską, gdyż była niedziela”.
Wymagań ciąg dalszy
Po tym pierwszym przykładzie przyjrzyjmy się wnikliwym analizom Jonathana Edwardsa (1703-1758), wybitnego przedstawiciela amerykańskiego kalwinizmu. Był on jednym z najbardziej znanych liderów charyzmatycznego przebudzenia w XVIII wieku w Ameryce, a jednocześnie autorem jak najbardziej trzeźwiących wezwań do roztropności. Zacznijmy od takiej oto recepty, pomagającej oceniać nadmiernie entuzjastyczne świadectwa osobiste:
Świadectwa, jakie różne osoby ogłaszają o duchowych darach otrzymanych od Boga, i rozgłaszanie [tych] doświadczeń jest jak wietrzyk towarzyszący chmurom. Owoc zaś, jaki przynoszą, jest jak deszcz, co wynika z tekstu Prz 25,14 (por. Jud 12). Nadmierne opowiadanie o doświadczeniach to jak odrośl na korzeniu drzewa, która tylko odciąga soki od owocujących gałęzi.
Zupełnie nieznane w Polsce, a bardzo potrzebne w środowiskach grup modlitewnych, gdzie tyle pobożności skażonej skrajnym pietyzmem i kwietyzmem, są obszerniejsze reguły rozeznawania doświadczeń duchowych podawane przez J. Edwardsa. Oto na przykład fragmenty jego Wskazówek do oceny doświadczeń różnych osób, napisanych w szczycie emocjonalnego wzburzenia spowodowanego wielkim charyzmatycznym przebudzeniem duchowym i masowymi nawróceniami z lat 1740-1742:
− Bacz, by doświadczenie odnosiło się do woli i serca, a nie tylko do wyobraźni.
− By zostali przekonani zarówno co do grzechów swojego serca, jak i praktyki życia.
− By było to prawdziwe przekonanie o grzechu, a nie tylko wyobraźnia, spazmy i wybuchy uczuć. − By przekonanie o grzechu miało wielki wpływ na stan umysłu i w każdej dziedzinie odnosiło się do praktyki.
− Aby wystarczył im Chrystus i Jego duchowa doskonałość, by to stanowiło fundament ich [duchowej] radości.
− Aby ich doświadczenia zwiększyły tęsknotę za świętością.
− By pytali samych siebie o gotowość do niesienia krzyża.
− By było jasne, czy opowiadając o swoich doświadczeniach, nie oczekują czasem, aby inni ich podziwiali.
− By pytali się, czy ich radość jest prawdziwie i szczerze radością w Bogu i w Chrystusie, a nie tylko (… ) w tym, co Bóg dla nich uczynił.
Edwards, będąc równocześnie teologiem i pastorem, pisał z perspektywy duszpasterza. Umiał ujmować zjawiska ożywienia wiary w ich dynamice, w dłuższych okresach i w szerszej skali społecznej. Umiał też nazwać niebezpieczeństwo pomieszania działania Bożego z nieopanowanymi emocjami ludzkimi, a nawet z nadużyciami spowodowanymi, być może, pychą lub szarlatanerią. Jakkolwiek „skutki były takie, że bez wątpienia Bóg działał pośród nas na cudowny sposób”, to jednak „zdarzało się pomieszanie entuzjazmu z fałszywą religią”.
Negatywne zjawiska religijne, choć same w sobie naganne – rozumował Edwards – mogą współistnieć z prawdziwym dziełem Boga, nie dyskredytując go. Jest przecież możliwe, że autentyczne działanie Ducha Świętego w sercu człowieka zmiesza się z niewłaściwą ludzką recepcją tego działania. Jako przykłady nadużyć tego typu Edwards wymieniał naiwne naśladownictwo darów duchowych, wielkie czasami nieostrożności i nieprawidłowości w postępowaniu, błędy w sądzeniu, a nawet uległość wobec ewidentnie szatańskiego zwiedzenia. Wszystko to mogło być w praktycznym przebiegu przebudzenia połączone z autentycznie dobrym dziełem duchowym. Rozumowanie Edwardsa biegło następującym torem: nawet jeśli pojedyncze osoby popadną w odrażające błędy lub skandaliczne praktyki, nie dyskredytuje to przecież automatycznie pozostałych.
Ten krótki przykład ostrożnych i trzeźwych opinii J. Edwardsa na temat dowodowej mocy zewnętrznych, cielesnych manifestacji związanych z charyzmatycznym przebudzeniem w sposób istotny koryguje poglądy dwudziestowiecznych entuzjastów wszelkich ekstrawagancji religijnych, związanych z modlitwą i otwartością na Ducha Świętego. Zbyt pochopne powoływanie się na postacie osiemnastowiecznych głosicieli przebudzeniowych może być nieuzasadnione: z faktu, że obserwowali oni fenomeny takie jak padanie na ziemię, drgawki i konwulsje czy modlitwa w nieznanych językach, nie wynika jeszcze, że fenomeny owe były przez nich bezwarunkowo aprobowane, a tym bardziej, że były traktowane jako jednoznaczne dowody działania Bożego. Wręcz przeciwnie, ówcześni głosiciele przebudzeniowi potrafili podchodzić do tych faktów z godną podziwu wstrzemięźliwością, wiedząc, że te „mogą pochodzić od Boga, mogą pochodzić od natury, mogą pochodzić od diabła”.
W podsumowaniu tych kilku uwag dotyczących dróg rozeznawania nadzwyczajnych manifestacji na modlitwie trzeba stwierdzić, że głównym niebezpieczeństwem, na które uwagę zwracali wielcy nauczyciele ubiegłych stuleci, było kierowanie się w ocenie pochodzenia zjawisk duchowych kryteriami czysto zewnętrznymi. Często chodziło po prostu o stopień sensacyjności i ekstrawagancji duchowej. Niech ostatni fragment listu J. Edwardsa zilustruje ów problem: pastor przedstawia wnikliwą ocenę – jak to wówczas nazywano – dzieła (chodzi o dzieło przebudzenia religii, revival of religion) z roku 1742.
To dzieło trwało w czystszej postaci, dopóki nie zostaliśmy zarażeni z zewnątrz. Nasi ludzie usłyszeli o dziele w innych miejscach, a niektórzy z nich nawet je widzieli, gdy dochodziło do znacznie większego zamieszania i gdy zewnętrzne przejawy były bardziej niezwykłe. Byli wtedy skłonni myśleć, że dzieło w tych innych miejscach dalece przewyższyło to, co działo się wśród nas, a oczy ich były zaślepione hałaśliwym sposobem wyznawania i działaniem na pokaz, jaki praktykowali niektórzy spośród przybyszów z tych innych miejsc. Ludzie ci wychodzili z siebie w ekstazach i gwałtownych emocjach uczuciowych.
ks. bp. Andrzej Siemieniewski
, ur. 1957, obecnie biskup pomocniczy Archidiecezji Wrocławskiej, Autor książek poświęconych przede wszystkim teologii duchowości, a także stosunkowi Kościoła do nauki.