Czytelnia Kościół wróć

Chrystus prawdą Boga


21 sierpnia, 2018

Chrystus – aletheia, to Ten, który odsłania rzeczywistość Ojca i drogę do zbawienia. Dla chrześcijanina prawda nie istnieje inaczej jak wpleciona w życie, w dorastanie do pełni darowa­nej nam w Chrystusie.

Jest coś niezwykłego w Jezusowym zawołaniu, przekazanym w czwar­tej Ewangelii: „Ja jestem drogą (hodos), prawdą (aletheia) i życiem (dzoe)” (14,6). Chrystus – aletheia, to Ten, który odsłania rzeczywistość Ojca i drogę do zbawienia; który daje Siebie jako gwaranta drogi Bożej i zaprasza do naśladowania. Dla chrześcijanina prawda nie istnieje inaczej jak wpleciona w życie, w dorastanie do pełni darowanej nam w Chrystusie. Dlatego nasza moralność jest moralnością naśladowania i sumienia, a nie kamiennych tablic prawa, a nauka prawdy objawionej powinna być świadectwem i opowiada­niem wielkich dzieł Bożych. Oto kilka takich obrazów – narracji.

Argument za…

Zastanawiam się, co to znaczy: „Chrystus prawdą Boga”. I rozumiem to najpierw prosto, choć może dla niewprawnych uszu szokująco: „Chrystus jest argumentem za Bogiem”. Dla chrześcijanina największym argumentem za Bogiem jest Jezus Chrystus. Nie rozważanie dowodów z ostatecznej przy­czyny czy celowości, nie zakład Pascala, nie Kantowska refleksja „praktycz­nego rozumu” („niebo rozgwieżdżone nade mną i prawo moralne w moim sercu…”), nawet nie dowód z „niespokojnego serca” św. Augustyna, ale właśnie Jezus Chrystus. Jeśli Bóg może się objawiać przez góry, gwiazdy, prawa naturalne i moralne, to dlaczego nie mógł, nie może objawić się, od­kryć przez twarz człowieka, tego Jedynego, a w Nim każdego? Dlaczego w odkrywaniu Boga najważniejsze miałyby być ra­cjonalne dowody? Przecież cała nauka o Bogu chrześcijan, o Trójcy Świętej, o Bogu Trójjedynej Miłości powstała z do­świadczenia spotkań z Jezusem Chrystusem, z Tym, który do Boga mówił „Ojcze”, a samego siebie nazywał Synem. To dlatego trzeba nauczyć się na pamięć miejsc zapisów Jego modlitewnych zawołań, właści­wie westchnień: Abba – „Tato!”, które jak żywą relikwię, jak „płonące słowo” przekazali św. Marek i św. Paweł. Pisali oni po grecku, ale na pa­miątkę modlitwy Jezusa, Jego „wnikania w Ojca” w Jego człowieczeństwie – pozostawili to aramejskie Abba w tekście Ewangelii i listów. Bo On, tak bliski Bogu, że aż tożsamy z Nim, tak się modlił, tak wyrażał Siebie, i my też mamy prawo tak się modlić, i tak wyrażać swoje chrześcijaństwo.

No, dobrze, powie ktoś, a co zrobić ze scenami, zdaniami, które często przytaczają choćby świadkowie Jehowy: „Syn nie może nic uczynić sam z Siebie”, „Moja nauka nie jest Moja, lecz tego, który mnie posłał”? Czy nie jest paradoksem, wręcz nonsensem powiedzieć: „moje nie jest moje”? Pięk­nie tłumaczy ten paradoks w jednej ze swoich książek Joseph Ratzinger, nasz papież. Już św. Augustyn – tłumaczy Ojciec święty, pyta: „Cóż jest tak bar­dzo twoje jak ty sam i cóż jest tak mało twoje jak ty sam? Jezus jest „Sło­wem”, a zatem Jego nauka to On sam. Ale jednocześnie – jak każdy z nas nie należy On do siebie, Jego „Ja” należy do kogoś drugiego – do Ojca. To, co jest najbardziej własne, to, co do nas naprawdę należy ostatecznie – własne „ja”, jest zarazem najmniej własne, gdyż właśnie swojego „ja” nie mamy od siebie, ani dla siebie. To „ja” jest tym, co posiadam całkowicie, a co zarazem najmniej do mnie należy.

Co oznacza ta Chrystusowa prawda Boga dla nas, Europejczyków, dzi­siaj? Papież Benedykt XVI w książce Europa w zderzeniu kultur – podkre­śla, że w Europie zachowuje się szacunek dla osób, które nie są w stanie w Boga uwierzyć. Karom podlega także znieważanie wiary Izraela oraz religij­nych przekonań islamu. Gdy zaś idzie o Chrystusa i o to, co jest święte dla chrze­ścijan, lansuje się tolerancję i wolność opinii jako najwyższe dobro, którego ograniczanie miałoby być zagrożeniem dla wolności. Kryje się w tej posta­wie, kontynuuje Benedykt XVI, patologiczne zjawisko „nienawiści do sa­mego siebie”. Zachód w swojej historii dostrzega to, co było złe, ale nie jest już w stanie dojrzeć tego, co wielkie i czyste. Pluralizm kulturowy polega często na odrzucaniu tego, co własne, na ucieczce od własnych wartości. W konsekwencji Europa potrzebuje nowej „samoakceptacji”, zagłębienia się we własnym wnętrzu. Oznacza to odnalezienie punktów odniesienia we własnej tradycji, pielęgnowanie szacunku dla tego, co święte oraz ukazywanie obli­cza Boga, jakie nam się ukazało – Boga, który sam stał się człowiekiem, i który cierpiąc razem z nami, nadaje cierpieniu godność i opromienia je na­dzieją; Boga pełnego miłosierdzia dla ubogich i słabych, dla wdów i sierot, dla przybyszów. Jeśli tego nie czynimy, to nie tylko zdradzamy tożsamość Europy, ale i stajemy się niezdolni do pełnienia służby wobec innych.

Bóg ufności

Jest coś niezwykłego w tym, że Mistrz z Nazaretu tak często mówi o Bogu, o rzeczywistości Jego królowania w przy­powieściach. O ile – ani wcześniej, ani w całej późniejszej literaturze rabinackiej – nie sposób znaleźć choćby jednej „przypowieści Królestwa”, to Jezus zazwyczaj na początku każdego maszalu odnosi całą narrację do Królestwa Bożego: „z Królestwem Bożym jest tak, jak…” z niepo­zornym ziarnkiem gorczycy, z ziarnem psze­nicznym, które pada także między ciernie i na kamienie…, z szukaniem zagu­bionej owcy, z powoli pęczniejącym ciastem. Za pomocą przypowieści obja­wia zatem Jezus dynamikę Królestwa Bożego, inaugurowanego przez Niego w słowach i znakach. Przypowie­ściowe Królestwo nie upodabnia się jednak do rzeczy, do czegoś statycznego, jest podobne do stawania, wydarzania się, działania…. Inaugurację Królestwa Abby, które Jezus przyniósł, można wyra­zić tylko przez stworzenie poetyckiej narracji: siewca już wyszedł siać, sieć już została rzucona, pasterz już wyru­szył na poszukiwanie zagubionej owcy, młodego wina nie wlewa się do sta­rych bukłaków. Jednocześnie przypowieść uwypukla wielką wartość Króle­stwa przychodzącego w Jezusie. Królestwo niebieskie podobne jest do skarbu ukrytego w roli… Sprzedał wszystko, co miał, kupił… Perłę… Sieć… Naj­częściej rozumiemy te przypowieści tak: Jezusa i Jego sprawę trzeba posta­wić ponad wszystko. I słusznie sądzimy – potwierdzają to choćby dzieje męczenników. Mnie uderzył jednak prosty komentarz, który do Jezusowych przypowieści Królestwa dał Janusz Za­krzeński, aktor Teatru Polskiego w Warsza­wie. Mówi tak:

„Zastanawia mnie spokój i cierpliwość, z jakimi dzieją się opowiadane wydarzenia. Oto idzie człowiek i na roli znajduje skarb. Co powinien zro­bić? Rozejrzeć się dookoła, sprawdzić, czy go ktoś nie widzi, zabrać skarb i uciec w pośpiechu. A potem szybko roztrwonić tę zdobycz. A on co robi? Z namy­słem i rozwagą sprzedaje wszystko i kupuje ziemię – cały okrąg, który otacza skarb. To samo jest z perłą. A czy rybacy łowią z pośpiechem? Prze­cież oni powoli przygotowują sieci, czyszczą je, potem zarzucają. Pośpiech pojawia się dopiero wtedy, gdy jest „płacz i zgrzytanie zębów”… Dlaczego Chrystus zmartwychwstał trzeciego dnia, a nie od razu? Przecież na dobrą sprawę powinien natychmiast. A tak nie było: więc na wszystko potrzebny jest czas. Nic nie dzieje się bezmyślnie. Wydaje mi się, że trzeba spojrzeć na te przy­powieści poprzez czas, cierpliwość. My jesteśmy wszyscy nie­cierpliwi, a tu potrzeba czasu dla Królestwa niebieskiego. Nawracać się mamy codziennie, to jest proces, a nie gwałtowne ruchy. Ten proces wy­maga czasu, dojrzewa­nia. Chrystus często mówi o dojrzewaniu”.

Tyle Zakrzeński… Dodałbym do tego komentarza: przypowieści prze­nika jeszcze niezwykła ufność, że to dojrzewanie, wzrastanie, nawracanie ma wielki, choć często ukryty przed naszymi oczyma sens. Chrześcijaństwo, to ufność.

Bóg pokoju czy „urojony Bóg” Dawkinsa?

W Kazaniu na Górze Chrystus – prawda Boga – jawi się jako prawda pokoju, prawda dobra i miłosierdzia – zmagania się z agresją drzemiącą w człowieku, z zazdrością, niechęcią, rozpychaniem się łokciami, strachem wobec innego. Czy także dzisiaj? Obecnie zaskakująco obfite owoce zbiera tzw. nowy ateizm. Książki jego głównych przedstawicieli, jak choćby Uro­jony Bóg Richarda Dawkinsa, stały się bestsellerami. W jakie tony uderzają „nowi ateiści”? Przywołują obrazy z 11 września, Biesłanu, a cofając się w głąb historii – holokaustu i świętej inkwizycji, twierdząc, że religia jako taka wpaja grupowy egoizm i nietolerancję wobec obcych i ex definitione prowa­dzi do konfliktów. Posługują się tymi mocnymi obrazami agresji i terroru, starając się w ten sposób podważyć same fundamenty religii jako otwartości człowieka na Boga i bliźnich. Więcej, wrzucając wszystkie religie do jed­nego worka, szczególnie atakują chrześcijaństwo. Zabieg jest prosty – jeśli chrześcijaństwo chce się widzieć jako religia agape, miłosierdzia, przebacze­nia, Krzyża – to po operacji „zglajszachtowania” z tego obrazu nie pozostaje już dosłownie nic. Nawet nie do końca obiektywny obserwator musi przy­znać, że „nowi ateiści” posługują się w istocie tym samym, co tak krytykują – narzędziem niebywałej i niesprawiedliwej agresji.

Wtóruje im w tym (niestety!) przeważający nurt kultury filozoficznej Zachodu. Dowodem na to jest choćby artykuł Marty Nussbaum Z Uniwersy­tetu Stanforda do Abu Graib, zamieszczony w „Dzienniku. Europa” z 3‑4 listopada 2007 roku. Autorka recenzuje książkę Efekt Lucyfera Philipa Zim­bardo, autora słynnego eksperymentu dotyczącego zachowań ludzi w sytu­acji, w której zezwala się im na agresję, tzw. stanfordzkiego ekspery­mentu więziennego. W swoim artykule Nussbaum opisuje też eksperyment Stanleya Milgrama, w którym trzy czwarte badanych było gotowych poddać inną osobę bardzo silnym wstrząsom elektrycznym, jeśli tak im polecił pro­wa­dzący badania. Autorka odwołuje się wreszcie do nadużyć popełnianych przez amerykańskich żołnierzy w wię­zieniu Abu Graib w Iraku. Kończy swój tekst kilkoma wska­zaniami dotyczącymi „rozsądnych strategii”, którymi powinno posługiwać się społeczeństwo, jeśli chce, by ludzie nie naruszali zasad w sytuacjach moral­nej czy fizycznej presji.

Po pierwsze, podkreśla Nussbaum – od samego początku dzieci trzeba zachęcać do zastanawiania się nad tradycją i normami, które rządzą ich ży­ciem. Trzeba zachęcać je do zadawania trudnych pytań. Potrzebujemy jak najwięcej ludzi, którzy będą umieli w porę wszcząć alarm wobec „zepsucia systemu”. Po drugie, trzeba budować kulturę osobistej odpowiedzialności. Każdy, kto kiedyś przekroczył dozwoloną prędkość, wie, że ludzie wykazują większą skłonność do złych rzeczy, kiedy są anonimowi, albo kiedy sądzą, że nikt ich nie widzi. Natomiast poczucie osobistej odpowiedzialności sprawia, że potrafią tłumić agresywne impulsy. Po trzecie, należy myśleć o tym, jak wychować dzieci, by postrzegały się nie jako anonimowych spadkobierców tradycji, lecz jako jednostki obdarzone indywidualnością. Po czwarte, uczyć postrzegania innych jako jednostki obdarzone indywidualnością. Ludzie są bardziej skłonni do zadawania krzywdy, kiedy widzą w innych anonimowych członków grupy, a nie konkretne osoby. I wreszcie, po piąte – jak widać ze wspomnianych relacji, strażnikom, którzy nie umieli dostrzec w więźniu człowieka, brakowało empatii i współczucia. Tymczasem zdolność do współ­czucia idzie w parze z wyobraźnią, która pozwala unaocznić cierpienie in­ne­go człowieka.

Daję to przydługie streszczenie, bo dla ludzi, którzy mają coś, co nazy­wam „smakiem chrześcijaństwa”, tekst ten jest wstrząsający. Wstrząsający nie tylko dlatego, że opowiada o sytuacjach, postawach, zachowaniach peł­nych agresji i przemocy, które sprawiają, że starszy człowiek boi się wyjść na ulicę, że tak wielu brakuje dzisiaj „ekologii języka”, ale przede wszystkim dlatego, że autorzy tacy jak Zimbardo czy Nussbaum, zaliczani do czołówki zachodnich intelektualistów, są dowodem na amnezję ducha kultury atlan­tyckiej. Twierdzą, że trzeba wypracowywać rozsądne strategie… Trzeba wy­pracowywać? A kto mówi od tysięcy lat: wszyscy jesteśmy podatni na zło? Czym jest chrześcijańska nauka o grzechu pierworodnym? Kto uczy: „kochaj bliźniego jak siebie samego”? Kto przez męczenników apeluje, byśmy potra­fili „kwestionować system”? Kto naucza: wszyscy jesteśmy „bliźnimi” w cier­pieniu, w śmierci? Jak zachęcać dzieci do zastanawiania się nad tradycją i normami, które rządzą ich życiem, jeśli tradycji, norm nie będzie, nie ma? Co lepiej niż „nauka Krzyża” pokazuje, że zdolność do współczucia idzie w parze z wyobraźnią, która pozwala unaocznić samemu sobie cierpienie in­nego człowieka? „Urojony Bóg” czy „urojony człowiek”, który odciął się od korzeni prawdy o Bogu, na której wyrosła cała nasza cywilizacja?

Bóg z Nami

10 sierpnia 2007 roku w paryskiej katedrze Notre-Dame odbył się po­grzeb kard. Jean-Marie Lustigera. Przy ołtarzu blisko stu kardynałów i bi­skupów, pięciuset księży, a naprzeciw – w klęczniku – prezydent laickiej republiki francuskiej, przy nim premier, siedmiu ministrów, dyplomaci, przedstawiciele innych krajów. Gdzież się podziała ta laicka Francja? Żydo­wscy członkowie rodziny Lustigerów zasiadają w pierwszych rzędach kate­dry, biorąc aktywnie udział w niektórych punktach ceremonii. Żydzi i chrze­ścijanie razem. Pamiętam zaskoczenie, kiedy Jan Paweł II postawił biskupa Jean-Marie (Arona – takie imię nosił aż do swego nawrócenia) Lustigera na czele najważniejszego biskupstwa we Francji – metropolii paryskiej. Pamię­tam tytuł artykułu, który opublikował wtedy wielki rabin Paryża: Nie można być Żydem i chrześcijaninem. A okazało się, że można… Co więcej, nie od­cinając się od żydowskich korzeni, można być kardynałem świętego rzym­skiego Kościoła katolickiego. Jak mówił – zwracając się do Zmarłego pod­ pod­czas pogrzebu – Maurice Druon, przedstawiciel Akademii Francuskiej: „By­łeś rodzajem cudu; byłeś niewiarygodnym, które się wydarza; niepraw­dopo­dobnym, które się ujawnia; niemożliwym, które staje się możliwym; byłeś żydowskim kardynałem”.

Jeszcze głębiej paradoks w naszym świecie Jean-Marie Lustigera oddał Jean-Luc Marion, profesor Sorbony i uniwersytetu w Chicago. I to gdzie? W „Le Monde”! „Podczas gdy my – zauważa Marion – żyjemy w świecie i ewentualnie, w momencie refleksji, uważamy, że można by rozważyć hipo­tezę istnienia czegoś, co nazywa się «Bogiem», on żył trwale wobec Boga, w oczywistości Jego istnienia. Sercem rzeczywistości, mocy, radości nie był dla niego świat (ani zaświaty), ale Bóg. Rozumiał, że nie ma scysji pomiędzy żydami i chrześcijanami. Jan Paweł II prosił, aby się nie lękać… Jean-Marie Lustiger prosił, aby zrozumieć tajemnicę Boga i uwierzyć rozumiejąc. Nasze pokolenie miało dużo szczęścia, że mogło usłyszeć oba te głosy. Przyszłe pokolenia będą nam tego za­zdrościć. I nie wybaczą nam, że je odrzuciliśmy”.

Zmartwychwstanie: Bóg agape i życia

Nad Jeziorem Galilejskim, o świtaniu rozegrała się pewna niezwykła scena ewangelijna opisana przez św. Jana (J 21). Świt, Apostołowie łowią całą noc ryby. Na brzegu majacząca postać. „Dzieci, macie coś do jedze­nia…? Zarzućcie po prawej stronie”. Jan na to: „To jest Pan”. Ale to Piotr rzuca się w morze… Żarzące się węgle… Spożywają śniadanie i rozpoczyna się niezwykły, złożony z trzech pytań i trzech odpowiedzi – dialog Jezusa z Szymonem. Tak niezwykły, że jeszcze starożytni chrześcijanie ułożyli w tym miejscu sześć kamieni w kształcie serc. Tak niezwykły, że gdy Jan po latach układał tę opowieść, zadbał o oddanie każdego szczegółu, gry każdego ze słów.

W 2006 roku, w trakcie jednej z katechez – skomentował ten fragment Ewangelii Benedykt XVI. „Piotr – mówił wtedy Ojciec święty, nie wahał się wcześniej wyznać: «Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego…», «Panie, do kogóż pójdziemy, Ty masz słowa życia wiecznego…». Nadeszła jednak chwila, w której także on ulega strachowi, upada, zdradza Mistrza. Szkoła wiary to nie marsz triumfalny, ale droga usiana cierpieniami i miłością, pró­bami i wiernością, którą należy odnawiać codziennie. Piotr, który obiecywał bezwzględną wierność, poznaje gorycz i upokorzenie zaparcia się: zuchwały na własnej skórze uczy się pokory. Piotr również musi nauczyć się być sła­bym i potrzebującym przebaczenia. Kiedy wreszcie opada mu maska i poj­muje prawdę swego słabego serca wierzącego grzesznika, wybucha wyzwa­lającym płaczem skruchy. Po tym płaczu jest już gotów podjąć swoją misję. I oto tego wiosennego ranka nad Jeziorem Genezaret misję tę powierzy mu zmartwychwstały Chrystus”.

Zwraca uwagę bardzo znamienna gra słów… Po grecku słowo fileo wy­raża miłość typową dla przyjaźni, czułą, ale nie wszechogarniającą, podczas gdy czasownik agapao oznacza miłość bez zastrzeżeń, całkowitą i bezwa­runkową. Jezus po raz pierwszy pyta Piotra: „Szymonie… czy miłujesz Mnie (agapas-me) bardziej aniżeli ci?” Pyta więc tak naprawdę: „Czy miłujesz mnie ową miłością całkowitą i bezwarunkową, która zwie się agape, i która wylała się na świat w moim krzyżu?”. Przed doświadczeniem zdrady Apostoł niewątpliwie odpowiedziałby: „Tak, Panie, Ty wiesz, miłuję Cię (agapó-se) bezwarunkowo”. Teraz jednak, gdy zaznał gorzkiego smutku niewierności, dramatu własnej słabości, mówi z pokorą: „Panie, kocham Cię (filó-se)”, to znaczy „kocham Cię moją biedną ludzką miłością”. Chrystus nalega: „Szy­monie, czy miłujesz Mnie tą całkowitą miłością, jakiej pragnę?” A Piotr znowu powtarza odpowiedź swej po­kornej ludzkiej miłości: „Kyrie, filó-se” („Panie, kocham Cię tak, jak potrafię”). Za trzecim razem więc Jezus mówi do Piotra tylko: „Fileis-me?” („Czy kochasz Mnie naprawdę tą swoją ludzką miło­ścią?”). Szymon rozumie, że Jezusowi wystarcza jego biedna miłość, jedyna, do jakiej jest zdolny, a mimo to jest zasmucony, że Pan tak musiał mu to powiedzieć. Odpowiada Mu zatem: „Panie, Ty wiesz, że Cię kocham (filó-se)”.

Co się stało? Bóg dostosował się do człowieka! Właśnie to boskie do­stosowanie się dodaje nadziei uczniowi, który poznał cierpienie niewierności. Stąd rodzi się ufność, która czyni go zdolnym do pójścia aż do końca: „To powiedział, aby zaznaczyć, jaką śmiercią uwielbi Boga. A wypowiedziawszy to rzekł do niego: «Pójdź za Mną!»” (J 21,19). Od tego dnia Piotr „szedł” za Nauczycielem z wyraźną świadomością własnej kruchości; ale nie zrażał się tą świadomością. Wiedział bowiem, że może liczyć na obecność Zmar­twychwstałego u swego boku. Od naiwnego entuzjazmu początkowego przylgnięcia, przez bolesne doświadczenie zaparcia się i płacz nawrócenia, Piotr doszedł do powierzenia się temu Jezusowi, który dostosował się do jego ubogiej zdolności kochania.

Piękna wizja Boga i wizja pięknego Kościoła, Kościoła, który rozpo­znaje swego Pana podczas posiłku, przez Niego samego przygotowanego, podczas Eucharystii… Kościoła, któremu przewodzi Piotr, pamiętający o swojej słabości – tak jak trzy razy się zaparł, tak trzy razy wyznaje swoją miłość, który zawsze ma pamiętać, że nie idzie do swojej własności („paś owce moje, baranki moje”), bowiem to sam Jezus jest dobrym Pasterzem. Który zawsze ma pamiętać, by strzec nie swoich idei, choćby najwznioślej­szych, ale Chrystusowej prawdy Boga.

ks. Henryk Seweryniak

ur. 1951 r. - polski duchowny katolicki, prałat, profesor nauk teologicznych, specjalista w zakresie teologii fundamentalnej, autor wielu książek z pogranicza teologii i kultury.