Czytelnia Kościół wróć

Pokochałam ludzi i pracę


12 stycznia, 2017

Trąd, leprozoria, amputacje, zdobywanie lekarstw, środ­ków na le­czenie i nauczanie w szkołach… I tak przez po­nad 40 lat. – Najważ­niejsze pozostaje w ludziach – mawia. – Nie zrobiłam nic takiego, żeby o tym opowiadać lub pi­sać. Rozmowa z śp. dr Wandą Błeńską, lekarką-misjonarką.

Czy uważa Pani Doktor, że dokonała czegoś naprawdę wielkiego, czy też ponad 40-letnią pracę na misjach traktuje Pani raczej jako zwy­czajne wyzwanie?

W porównaniu z tym, co zrobili moi znajomi – w ich życiu codzien­nym i rodzinnym – było to coś zwykłego. Są ludzie, o których nic się nie mówi, nie pisze, a robią więcej, z większym nakładem wysiłku i cierpie­nia. To była praca, którą pokochałam! Jak się kocha, to wszystko można unieść.

Zapytamy o najważniejsze: dlaczego Uganda i praca wśród trędo­watych?

Od zawsze, jak sięgam pamięcią, chciałam być lekarzem na mi­sjach. Oczywiście, nie myślałam zaraz o trędowatych. A Uganda? To długa historia. Zgłaszałam się bowiem do polskich misji, ale odpisy­wano, że są nie­przygotowani. Wówczas rozpoczynano prace na misjach. I tak, do Liver­poolu przyjechał wtenczas jeden z białych Ojców. Podczas roz­mowy oznajmił, że jego biskup potrzebuje kogoś do pracy w… Ugan­dzie. Napi­sałam do tego biskupa. Odczekałam półtora roku i… Bezpo­średnio przed wyjazdem z Liverpoolu, prawie „na wsiadanym”, dowie­działam się, że wytypowano mnie na stanowisko lekarza odpowiedzial­nego za pracę wśród trędowatych.

Jak wyglądał Pani afrykański rozkład dnia?

Wiele zależało od tego, czy byłam w szpitalu, czy w terenie. Praca lekarska trwała przez cały dzień, z przerwą na obiad. Potem znowu trę­dowaci – do późna, trudno powiedzieć, do której godziny. Pracowaliśmy tyle, ile było potrzeba. Najgorsze były środy. W ten dzień odbywały się operacje, do których nie zawsze byliśmy dobrze przygotowani. Zatem przeżywałam duży stres… Dokładniej: wstawałam po szóstej, około 7.00 schodziłam do kościoła, następnie rozpoczynałam pracę szpitalną. Dzień kończył się późno, bo czytałam literaturę zawodową i naszą kochaną beletrystykę.

W leprozorium, podczas operacji i w codziennym obcowaniu z cho­rymi ryzykowała Pani…

Tak, ale kto z nas nie ryzykuje? Białe kropki na skórze przerażają każdego. Gdybym się bała, nigdy nie mogłabym pracować z trędowa­tymi. Strach paraliżuje! Ich nie trzeba się bać, ich trzeba kochać. Dlatego też nie używałam żadnych rękawiczek. Chory nie mógł czuć mojego lęku czy obrzydzenia… Tam trzeba pokory, bez pokory nie prze­żyłabym długo w warunkach afrykańskich. Pomimo ciężkiej pracy, były to szczę­śliwe dni.

A stres?

Był, to oczywiste. Przed operacjami i w czasie operacji. Dla lekarza tam najtrudniejsze jest to, że jest sam, nie ma się kogo poradzić. W Ugandzie musieliśmy leczyć wszystko, bez względu na specjalizację. Obawa o życie i zdrowie pacjentów (i własne) towarzyszyła mi każ­dego dnia.

Były i klęski…

Były. Człowiek się nosem podpierał, ale kiedy trzeba było pomóc – pracowałam.

Nie lubi Pani mówić o poświęceniu.

A co powiedzieć o matce, która wychowuje kalekie dziecko?

Co, tak naprawdę, pomagało Pani najbardziej?

Wiara! Kościół był na miejscu, mogłam przystępować do sakra­mentów. Któregoś dnia, kiedy byłam w dołku, ułożyłam następującą modlitwę: „Panie Boże, jeżeli to od Ciebie, to mi powiedz, żebym posta­rała się zwalczyć tę trudność; jeśli jest to skutek mojego złego postępo­wania, to pokaż, jak mogę to naprawić; a jeżeli «od tego z dołu», to niech sobie idzie!”. Każdy ma swoje kłopoty i stresy, niezależnie od tego, czy wierzy, czy nie. Zawsze mogłam się udać ze swoimi troskami do Boga, którego tamci, moi pensjonariusze, często nie znali.

Wiele zawdzięczam książkom. W najcięższych chwilach uspokaja­łam się, kiedy brałam książkę. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że je­żeli po książkę nie sięga się po raz drugi, to nie było warto jej czytać. Książki to cudowna rzecz! Wyjeżdżając na misje, zostawiłam bibliotekę salezja­nom. Do Afryki zabrałam tylko kilka (potem znajomi dosyłali kolejne).

A ludzie?

Są bardzo ważni. Powtórzę jeszcze raz: misje uczą pokory i pogłę­biają wrażliwość. Niekiedy czułam osamotnienie i bezradność wobec stojących przede mną wyzwań. Nie zawsze – jak wspominam – chorzy i samotni są tacy, jakich byśmy sobie życzyli. Często musiałam wyciągać wnioski i… zmieniałam swoje postępowanie.

Tęsknota za domem, za przyjaciółmi…

Byłam bardzo zajęta chorymi. Nie miałam czasu na tęsknotę (praca, laboratorium, doszkalanie). Zresztą, co jakiś czas przyjeżdżałam do kraju. Do dziś wspominam mój pierwszy urlop w Polsce, w 1957 r., po dziesię­ciu latach nieobecności w kraju. Wszyscy w Afryce mówili, że już nie wrócę do Ugandy, mimo to zaryzykowałam. Przywiozłam z sobą album z fotografiami z Buluby, który pokazywałam m.in. w Minister­stwie Zdrowia, lekarzom, księżom i bliskim. Już wtedy dosyć dużo jeź­dziłam po Polsce i spotykałam bardzo dzielnych ludzi. Wreszcie musia­łam udać się do Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej, aby poprosić o przedłużenie pobytu w Afryce… no i zabrałam album. Mili­cjanci z zain­teresowaniem oglądali zdjęcie po zdjęciu, w końcu jeden zapytał: „Co się Pani Doktor teraz najbardziej podoba w Polsce?”. Bez zastanowienia wykrzyknęłam: „Ludzie, wspaniali ludzie!”. Nie pytali, jacy i gdzie. Po­tem przyjeżdżałam co cztery lata, co pięć lat. Odwiedza­łam wtedy za­przyjaźnionych geografów w Toruniu, zaglądałam do przyjaciół z daw­nego Harcerstwa. Miałam też serdeczną przyjaciółkę, Janinę Bartkiewicz (z pierwszej załogi żaglowca, złożonej z harcerek, które odbyły rejs do Helsinek!). Janka spędziła w Bulubie 15 lat. Prowa­dziła fizykoterapię i rehabilitację. To ona zorganizowała dla trędowatych pracownię protez. Ja amputowałam nogi, a ona robiła protezy (nie tylko szczudła). Jeśli my­ślałam o kraju, to zawsze „na pogodnie”: wrócę, zoba­czę, spotkam się. Niczego i nikogo nie wykreślałam, chyba że ktoś już umarł.

A powroty do Buluby?

Powracam tam w snach, w opowieściach. To tak trochę, jakbym tam była. Nie porzuciłam Afryki całkowicie. Widzę te słoneczne dni, okolice – wszystko mam przed oczyma. Oni ciągle piszą stamtąd, proszą o po­moc. Pomagam, w miarę możliwości.

Czy praca na misjach była poświęceniem? Prawie całe życie spę­dziła Pani Doktor wśród potrzebujących, odrzuconych.

Nie używam tego słowa. Odeszłam „od swoich”, to prawda. Bardzo jestem wdzięczna Panu Bogu, że mogłam tam być i pracować. Trudno mi o tym mówić, bo tutaj ludzie też mają swoje troski i kłopoty. Byłam oto­czona ludźmi, którzy chcieli mi pomagać i pomagali. Bardzo pokocha­łam życie na misjach i wszystkim młodym życzę, żeby otrzymali pracę, która na co dzień dodaje radości i nowych sił.

Nazywano Panią Doktor świecką Matką Teresą z Ugandy.

Nie, na to się nigdy nie zgodzę. Matka Teresa jest święta, i koniec! Absolutnie nie mogę się porównywać z dziełem Matki, nie mogę! Po­dziwiam ją, podobnie jak Alberta Schweitzera (pracował i przekazywał wszystko ubogim w leprozorium) i o. Mariana Żelazka. Gdzie mnie tam do nich…

Nie ustaje Pani i nadal pracuje.

Teraz tylko się dzielę.

Czy jest coś, czego nie udało się Pani Doktor wykonać do końca, co należałoby poprawić?

Myślę, że każdemu lekarzowi towarzyszy takie uczucie. Bo przecież nie wszystko wykonał tak, jak powinien. Gdybym jeszcze raz miała się urodzić i mieć podobne życie, wielu błędów bym uniknęła, a to i owo zrobiłabym lepiej. Czasem mam wrażenie, że przychodzę, jak dziecko, do ojca, pokazuję jakąś zabawkę i mówię: zobacz, popsuło się – napraw! Trochę i ja popsułam – biję się w piersi.

Rozmawiali Andrzej Sikorski i Alina Trawińska

dr Wanda Błęńska

(1911 - 2014), lekarka i misjonarka, która poświęciła swe życie służbie chorym na trąd. Obecnie Archidiecezja Poznańska zbiera świadectwa o śp. misjonarce Ugandy dla rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego.