Czytelnia Dom wróć

Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego – refleksje moralisty


19 kwietnia, 2017

Niejednokrotnie rodzi się w nas pytanie – czy można kochać samego siebie? Czy taka miłość własna nie jest po prostu przejawem egoizmu? Czy nie lepiej, zamiast rozważania tego problemu, byłoby skoncentrować się na miłości do Boga i bliźniego, o których mówią przykazania? Okazuje się, że zadanie pokochania samego siebie to jedno z najtrudniejszych zadań, jakie stoją przed człowiekiem. Dlaczego tak jest?

Można postawić banalną tezę, że mamy współcześnie równorzędnie problemy z rozumieniem samych siebie (człowieka w sobie samym) oraz – w konsekwencji – z afirmacją własnego człowieczeństwa. Niejednokrotnie rodzi się w nas pytanie – czy można kochać samego siebie? Czy taka miłość własna nie jest po prostu przejawem egoizmu? Czy nie lepiej, zamiast rozważania tego problemu, byłoby skoncentrować się na miłości do Boga i bliźniego, o których mówią przykazania? Okazuje się, że zadanie pokochania samego siebie to jedno z najtrudniejszych zadań, jakie stoją przed człowiekiem. Dlaczego tak jest? Zapewne najpierw dlatego, że tkwi w nas przekonanie, że człowiek nie powinien kochać samego siebie. Wspomniane już dwa przykazania miłości wyraźnie zdają się sugerować powinność miłowania Boga i bliźniego. Wydawać się może, po powierzchownym odczytaniu treści owych przykazań, że wykluczają one miłość własną. Być może jednak ważniejszym powodem trudności w umiłowaniu samego siebie jest dla człowieka jego biografia – historia życia danego człowieka. Osobista historia „pisana” ludzkimi relacjami może rzutować na bardzo zróżnicowane oceny własnego życia. W wydarzeniach z przeszłości mogą kryć się liczne sytuacje, w których inni ludzie okazywali nam z jednej strony nadmierną wyrozumiałość, wręcz pobłażliwość, a innym razem byli nie tylko wymagający, ale wręcz surowi, a może nawet krzywdzący w ocenie.

Fakt ten rodzi trudność w afirmacji własnego życia, skoro jest ono aż tak niejednoznacznie oceniane przez innych. Gorzej, że te relacje rodzą w konkretnym człowieku negatywne postawy – od egoizmu po agresję wobec samego siebie. Trudnością w miłości do samego siebie jest może najczęściej doświadczenie w sobie tajemnicy nieprawości. W Modlitwie II Krzysztof Kamil Baczyński pisał: Nikt z nas nie jest bez winy. Kiedy noc opada, wasze twarze i moja ociekają krwią i własne ciało jest jak duszy zdrada, i nienawistne ćwieki własnych rąk. A potem prosił: I przywróć nam moc pokochania. Odkrywanie tej tajemnicy nieprawości w sobie może deprymować, przynosić rozczarowanie sobą. Istnieją też innego rodzaju trudności w pokochaniu siebie. Niektórzy bowiem sądzą, że miłość do samego siebie jest wrodzona, co sprawia, że nie wymaga ona żadnego wysiłku. Inni natomiast, przeciwnie, uważają, że każdy człowiek ma wrodzoną skłonność do egoizmu, której trzeba się przeciwstawiać. Nietrudno zauważyć, że w obu tych postawach, w których odmawia się człowiekowi potrzeby wzbudzenia miłości do samego siebie, pozbawia się go odpowiedzialnego życia. Józef Tischner napisał kiedyś w Etyce wartości i nadziei piękne zdanie: „Człowiek jest jak płynąca poprzez czas – pieśń. Kto gra ową pieśń? Sam człowiek jest tu instrumentem i artystą”. To zdanie urzeka swoim pięknem, ale może też rodzić niepokój. Dostrzec można w nim echo egzystencjalistycznego pojmowania człowieka jako wydarzenia, które dzieje się, ale które pozbawione jest swojej własnej istoty. Metafora „płynącej przez czas pieśni” może być zrozumiana jako manifest wolności, ponieważ pieśń sama stanowi o sobie – wydaje się, że brakuje jej partytury. Jednak Tischner, w przeciwieństwie do egzystencjalistów, nie rezygnował z partytury. Dla niego jej rolę odgrywały obiektywnie istniejące wartości, które bezwzględnie domagają się wcielenia w życie. Człowiek tworzy siebie, odczytując partyturę obiektywnych wartości, i w ten sposób czyni zadość nadziei. A nadzieja w ujęciu Tischnera pojawia się przede wszystkim w spotkaniu z drugim człowiekiem. Przywołuję tę metaforę Tischnera, gdyż odsłania ona piękno rozumienia człowieka jako projektu. Realizacja owego projektu jest integralnie związana z nadzieją. Warto więc w tym miejscu przypomnieć, co najbardziej niszczy nadzieję? Rzeczywistością, która niszczy wydarzenie „grania” pieśni ludzkiego życia, jest rozpacz, a także zuchwalstwo. One utrudniają autentyczne stawanie się człowiekiem. Posługując się Tischnerowską metaforą, można powiedzieć, że „jeszcze nie” (jeszcze niezagrane, jeszcze niespełnione, jeszcze niewybrzmiałe w ostatecznym pięknie) zostaje, wskutek rozpaczy, przeinterpretowane albo w „nie”, albo w „już” owego spełnienia (zagrania). Mówiąc „rozpacz”, można mieć na myśli pewien stan duszy, w który wpada się wbrew własnej woli. Tymczasem rozpacz w sensie filozoficznym i teologicznym jest decyzją woli, a nie nastrojem – nie tym, w co się wpada, lecz czego się dokonuje. Dlatego należałoby mówić: „dokonuję aktu rozpaczy”. O ile zatem nadzieja, która winna towarzyszyć życiu ludzkiemu, rozgrywanemu jak pieśń, podpowiada: „z człowiekiem (z nami i ze mną) wszystko się dobrze skończy”, o tyle rozpacz zdaje się szeptać: „z człowiekiem (z nami i ze mną) wszystko się źle skończy”. Dlatego nie mam podstaw do tego, by siebie zaakceptować, uznać i pokochać. To nie są tylko teoretyczne rozważania – za nimi kryją się chęć i określone postępowanie.

W perspektywie zbawienia rozpacz, a w związku z nią wyrzeczenie się miłości do samego siebie, zyskuje szczególną, absolutnie wyjątkową dramaturgię. Oto bowiem chrześcijanin, jak żaden inny człowiek, zyskał nadzieję triumfalną i, ostatecznie, radykalną. Zyskał też uzasadnienie stosunku do samego siebie, afirmacji siebie samego. Ale też dlatego chrześcijanin, o wiele bardziej niż poganin, może odczuwać pokusę radykalnego zwątpienia. A w związku z tym chrześcijanin może mieć pokusy pogardzenia samym sobą. Można bez trudu zauważyć, że odmowa nadziei ludzkiego życia, a wraz z nią odmowa zdolności miłowania samego siebie, jest konsekwencją problemów z prawdziwą oceną własnego życia. Człowiek, który nie potrafi z dojrzałą miłością przyjąć samego siebie i zaafirnować własnego życia, zazwyczaj nie potrafi właściwie określić w sobie samym związku miłości i prawdy. Bywa tak, że przyjmuje siebie z prawdą, ale bez miłości. Uznaje zatem własną grzeszność, z powagą traktuje zdrady dobra w sobie samym, można powiedzieć, że jest wyczulony na fałsz w pieśni własnego życia, ale to prowadzi go wyłącznie do rozgoryczenia, zniechęcenia, a czasem nawet do rozpaczy. Nie daje sobie nadziei, nie potrafi, czy też nie chce, potraktować tej trudnej prawdy z miłością. Bywa z kolei tak, że człowiek przyjmuje siebie z miłością, ale bez prawdy. Pomimo że fałszuje swoją pieśń, myli wszystko w partyturze utworu, jest dla siebie bezkrytyczny. Uważa, że to, co robi i tak jest najlepsze, jest opanowany iluzorycznym poczuciem samozadowolenia. Jedna i druga postawa wiąże się mijaniem się z prawdą. Może wynikać z błędu, ale może być też świadomym trwaniem w zakłamaniu. Trzeba wciąż sobie przypominać, że prawda autentycznie wyzwala, także w tym indywidualnym, egzystencjalnym wymiarze. Przyjęta prawda o dobru w człowieku, o ludzkich walorach i autentycznych zdolnościach –jeśli jest przyjęta z miłością – staje się autentycznym źródłem siły, niezbędnym do tego, by nieść pomoc potrzebującym.

Z kolei z miłością przyjęta prawda o własnych słabościach, grzechach i rozczarowaniach sprawianych samemu sobie może stać się źródłem mobilizacji i podjęcia autentycznego nawrócenia. Prawdziwe stają się wówczas słowa św. Pawła Apostoła: „Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. Dlatego mam upodobanie w moich słabościach, w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach, w uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny” (2 Kor 12,9-10). Pawłowe słowa nie mówią oczywiście o uległości wobec słabości. Odczytane w kontekście zaufania Chrystusowi i współpracy z Nim wskazują jednoznacznie, że kochać siebie to stawiać sobie wymagania. W tym sensie miłość do samego siebie jest o wiele trudniejsza i bardziej wymagająca niż zadowolenie się egoizmem i bierność, która może być wynikiem pogardy dla samego siebie („nic nie jestem wart, więc po co mam się starać? To się nie uda”). Prawdziwa miłość do samego siebie, która jest podjęciem prawdy o sobie w sposób odpowiedzialny, jest faktycznie wymagająca. Jeśli potraktować ją w sposób czysto etyczny – może okazać się trudna. W perspektywie teologicznej fundamentem tej miłości jest fakt, że Bóg pierwszy nieodwołalnie mnie pokochał. I to wtedy, gdy byłem jeszcze grzesznikiem (por. 1 J 4,10).

W takiej perspektywie fałszywa miłość własna, zarówno w postaci egoizmu (który pomija pierwotną miłość Boga i samego Boga), jak i pogardy dla siebie, jest złem. Przeczy miłości Boga, falsyfikuje wszelkie ludzkie deklaracje o miłowaniu Boga. Nie mogę bowiem kochać Boga, jeśli gardzę samym sobą, czyli kimś, kogo On pokochał i za kogo oddał życie. Taka pogarda dla siebie oznaczałaby pogardę dla miłości samego Boga. Ten element trzeba mocno podkreślić. Oznacza bowiem, że podstawą miłości samego siebie nie jest motywacja eudajmonistyczna, która wskazywałaby na dążenie do szczęścia, ani tym bardziej motywacja utylitarystyczna, szukająca korzyści. Nie jest też dla miłości motywacją uzasadnienie deontonomiczne, które odwołuje się do powinności samej w sobie. Miłości wszak nie można nakazać. Owszem, mówimy o przykazaniu miłości, ale ono jest usytuowane właśnie w perspektywie dialogu Boga z człowiekiem – Ten, który mnie umiłował ostatecznie, radykalnie, „do końca”, wzywa mnie do pełnej odpowiedzi. Przykazanie to nie jest zatem przepisem i nakazem, ale jest konsekwencją osobowego spotkania, w którym odkrywam, że sam Bóg mnie pokochał miłością wierną i nieodwołalną. Dojrzała miłość do samego siebie okazuje się jedyną drogą życia, na której człowiek może rzeczywiście się rozwinąć i najpełniej zrealizować własne powołanie zgodnie z Bożym zamysłem. Tak właśnie miłość uzdalnia do życia, cierpliwości, nadziei, wytrwałości w pracy nad sobą, w kroczeniu drogą świętości. Trzeba wreszcie wyraźnie zauważyć, że miłość do samego siebie w żadnym wypadku nie jest konkurencyjna wobec miłości do drugiego człowieka. Jest raczej drogą, która do takiej miłości prowadzi. Afirmując samego siebie w imię uczciwości i logiki myślenia, powinienem afirmować każdego drugiego człowieka, który ma taką samą wartość osobową, taką samą godność jak ja. Podstawą bowiem owej godności, czyli wyjątkowej wartości, jest człowieczeństwo, zarówno we mnie, jak i w każdym drugim człowieku. Refleksja nad tajemnicą człowieka może przerodzić się w zachwyt albo w zdumienie.

Właśnie owo zdumienie nad człowiekiem, które jest podstawą miłości, Jan Paweł II nazwał w encyklice Redemptor hominis imieniem chrześcijaństwa. Odkrycie własnej godności i jej afirmacja, czyli miłość do samego siebie, stanowią nie tylko przedmiot refleksji antropologicznej, ale stają się wezwaniem moralnym. Miłość do samego siebie oznacza w konsekwencji troskę o własne życie i zdrowie, a zarazem (od strony negatywnej) radykalny sprzeciw wobec wszystkiego, co szkodzi zdrowiu i życiu. Taka miłość oznacza traktowanie siebie zawsze jako podmiotu miłości, a nie jako przedmiotu użycia, co jest bardzo istotne dla zrozumienia sensu etyki seksualnej. Podmiotowość i zakaz instrumentalizacji nie dotyczy tylko sfery seksualnej, ale także prostej komunikacji. W imię miłości do siebie nie wolno mi zatem okłamywać samego siebie, żyć iluzjami, nieprawdą i samozakłamaniem. Oznaczałoby to bowiem swoistą „samomanipulację” i „samoinstrumentalizację”. Pokochać prawdziwie samego siebie to znaczy pokochać tego człowieka Bożego, który dojrzewa we mnie ku życiu wiecznemu. Jest to człowiek powołany przez Boga i Jego miłość z nicości do istnienia; jest to człowiek, który został na nowo stworzony w dziele odkupienia. To oznacza radykalny sprzeciw wobec człowieka grzesznego we mnie, który chciałby odrzucić miłość Bożą i sprzeciwia się rozwojowi człowieka Bożego we mnie. Prawdziwie kochać samego siebie to znaczy odkrywać piękno daru życia danego od Boga i dzięki temu miłować życie wokół mnie.

Paweł Bortkiewicz TChr

duchowny katolicki, członek Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej (TChr.), profesor nauk teologicznych specjalizujący się w zakresie teologii moralnej. W latach 2002-2008 dziekan Wydziału Teologicznego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, od 2002 - dyrektor Centrum Etyki UAM w Poznaniu, członek Komitetu Nauk Teologicznych Polskiej Akademii Nauk (od 2003), członek Rady Programowej Centrum Jana Pawła II „Nie lękajcie się” w Krakowie, Od stycznia 1996 do grudnia 2001 redaktor naczelny miesięcznika biblijno-liturgicznego "Msza Święta".